I whisper "what the fuck" to myself 50 times a day


Janis Herlitzki

Czechy 


Pierwsze wzmianki na temat nazwy tego kraju piwem i knedlikami płynącego pojawiły się już w IX wieku, co uznaje się za początki państwa, jednak dopiero w 1993 roku uznano oficjalnie nazwę Čechy. Według niektórych, to określenie powinno dotyczyć tylko w pewnym sensie "właściwej" części Czech, a pozostałe regiony (to jest Morawy i Śląsk Czeski) winne nazywać się po prostu Česko, będące swoją drogą dawną nazwą kraju, ale kto by się tym przejmował!

Sam Janis jest młodzieńcem stosunkowo niskim, bowiem posiada ledwie sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, co w dużym stopniu irytuje Czechy. Bo jak to tak, centralny kraj Europy (bo przecież Polska nie może zgarnąć mu tego tytułu, co to, to nie. To jest jego opinia i on ją w zupełności podziela), a nie może nawet spojrzeć ponad większość swoich sąsiadów bez stawania na palcach? Nie mówiąc już o tym, że jako osobnik, mający już tysiąc dwadzieścia cztery lata na karku, wygląda po
prostu komicznie, próbując z niższej pozycji wytłumaczyć swoje racje wyższym osobnikom. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Jak sam twierdzi, większe ma co innego[1], a i kilka innych cech jego wyglądu nieco podbudowują samoocenę Janisa. Jako przykład można wymienić chociażby długie, miękkie włosy w odcieniu rozpuszczonej mlecznej czekolady, do którymi chwalenia się ma tendencję. Do tego równie brązowe oczy, spokojne i opanowane, nawet jeśli całym ciałem Czech wstrząsają emocje. Zazwyczaj są jednak skryte za rondem kapelusza, a z nieznanych powodów, Herlitzki unika nawiązywania zbyt długich kontaktów wzrokowych.


Wiele o Czechach powiedzieć można, zarówno dobrego, jak i złego. Do jego pozytywnych cech na pewno można zaliczyć opanowanie i prawie zupełne nie poddawanie się emocjom. Oczywiście, jeśli dana sytuacja, na przykład kłótnia na temat zdolności kulinarnych Janisa, wymknie się spod kontroli Czech, ten wpadnie w złość, a i pięści mogą pójść w ruch. Na co dzień, jeśli ktoś postanowi fizycznie wymierzyć sprawiedliwość temu zapatrzonemu w siebie młodzieńcowi, najpewniej jedynie się uśmiechnie i zaproponuje nadstawienie drugiego policzka, nie mówiąc raczej zbyt wiele. Można się spodziewać, że za kilka dni Janis będzie się śmiał z tego całego zdarzenia, nie omieszkając przy tym podkoloryzować parę faktów, aby pokazać się w lepszym świetle. Faktem, że nie wierzy w żadnego boga, obnosi się z dumą, dodając, że przecież nikt nie powinien być ponad osobą tak wspaniałą jak on, gdyż Herlitzki jest w stanie sam zadbać o swój los. To znaczy, jeśli nie znajdzie się nagle w ciemnym pokoju czy nie natknie się w czasie gotowania, które należy do jednych z głównych jego zainteresowań, na pająka, gdyż wtedy bardzo łatwo wpada w panikę i ucieka, jeśli tylko może. Nazwać więc można go pospolitym tchórzem, chociaż jeśli ktoś postanowi tę cechę Czechom wytknąć, ten z dużą dozą pewności się obrazi i ostentacyjnie będzie pokazywał, że jeszcze o komentarzu nie zapomniał. Warto także dodać, że jest osobą niezwykle sumienną, gdyż jeśli ktoś, kogo lubi poprosi Janisa o pomoc, ten wykona swoje zadanie najlepiej, jak będzie potrafił. Jeśli jednak proszący kiedyś podpał młodzieńcowi czy ten nie zna go tak dobrze, najpewniej po wielu westchnięciach, przewrotach oczami i mamrotaniu pod nosem Herlitzki zabierze się do pracy, kierując się zasadą "U siebie rób jak u siebie, u sąsiada na odpierdol" [2]. Niewiele rzeczy robi za darmo. Przed zaoferowaniem pomocy, zazwyczaj pada znane pytanie "A co z tego będę miał?". Może to być nawet drobny obiekt czy nic nie znacząca obietnica odwdzięczenia się za ten gest łaski, lecz cokolwiek musi być zaoferowane w zamian, inaczej Janis nawet nie przyjrzy się dokładniej sprawie. Najlepszą propozycją jest sugestia wyjścia na piwo. Najlepiej niemieckie. Wtedy zazwyczaj powolny i ociężały młodzian jakby odzyskuje wszystkie siły, aby jak najszybciej wybrać się do pobliskiego baru, aby umoczyć usta w kuflu lub dwóch tego złocistego napoju bogów.


Powiązania:
Siergiej Zajcew (Rosja) - Co można powiedzieć o Rosji. Czech nie lubi jego, Rosjanin jak zwykle jest nieodgadniony. Pewnie jakieś naleciałości z dawnych czasów. Jak zwykle.

Feliks Łukowski (Polska) - Słabe jedzenie. Słabi kierowcy. Katolicy. Czyli wszystko to, co inne od Czech i nielubiane przez nie.

Ciekawostki i informacje, które nie znalazły się w innych akapitach:

~ Oprócz gotowania, lubi też zajmować się tworzeniem prostych szkiców na kartkach, znalezionych pod ręką. Posiada nawet cały zeszyt, zapełniony rysunkami czy to narodowego krecika, czy zwykłymi karykaturami innych państw. Dodatkowo, w wolnym czasie, próbuje grać na flecie (co nie wychodzi mu za dobrze, chociaż Czechy uważa inaczej) bądź czyta komiksy.
~ Jego głos ----> Mały, uroczy link.
~ Boi się ciemności. I pająków. I nagłych wybuchów. I ognia. I szczurów. I głośnych psów. I... ("Czy nie prościej będzie wymienić tego, czego się nie boję?")
~ Jest szczęśliwym właścicielem ptaka z gatunku kakadu moluckiej, którą nazwał Svestka.
~ Z racji faktu, że jazda samochodem jest jedną z jego fobii, porusza się zazwyczaj skuterem czy czymś bardziej bezpiecznym. Może to i dobrze, gdyż kiedy już zostanie wpuszczony za kierownicę, raczej nie ma w zwyczaju być pobłażliwym dla przechodniów..

~ Mówi po czesku, angielsku i niemiecku. Nie ma zbyt dużego talentu do nauki języków, więc jedyne słowa, które manierą iście dziecięcą wyłapuje, to przekleństwa.


___________________________________
[1] Nikt tego nie potwierdził [potrzebne źródło]
[2] Oczywiście, to powiedzenie wymyślone zostało przez Czechy, a nie przez pewien kraj na P. [stfu!]
___________________________________
Buźki użyczył Miles McMillian
Użyto filmu z kanału Mr.Max TV oraz kilku zdjęć z internetu.

Od Haruhiko - Opowiadanie konkursowe

Mówi się, że przed przeszłością się nie ucieknie. Że ta dopadnie cię, nieważne, jak daleko byś uciekł, gdzie byś się nie schował, cieniste pazury twych dawnych występków dorwą cię i zaciągną w bezdenną otchłań, abyś tam odpokutował swoje grzechy. Niektórzy przecież mówią, że Piekło jest zimne, martwe i przerażające, sprawiające, że grzeszna dusza czuje nic więcej poza rozdzierającą samotność. Zabawne, że właśnie to czułem, kiedy wpatrywałem się w obraz przed sobą. Nie czułem złości, która zaledwie sekundę wcześniej towarzyszyła mi, kiedy chwyciłem za nóż, na którym teraz zaciskałem drżącą dłoń. Nie czułem tej chorej satysfakcji, jaka zazwyczaj towarzyszyła mi w podobnych chwilach, kiedy pracowałem "dla rodziny". Nie czułem nic poza pustką, gdzieś w głębi serca, teraz tak boleśnie domagającej się wypełnienia w jakikolwiek możliwy sposób.
Powoli straciłem kontrolę nad ciałem. To jednak nie miało znaczenia. Wszystkie kolory sterylnie wręcz czystej kuchni zlały się w jednolitą mozaikę bieli, brązów i ciemnej czerwieni, niszczącej zupełnie dygoczący obraz wytworzony przez mój umysł, który miał mnie przekonać, że wszystko jest przecież w porządku. Wrotycz przecież tylko się poślizgnął, przewrócił na podłogę szklankę z sokiem pomidorowy, aj, ale z niego głuptas! Ten nóż? Przecież kroiłem nim przed chwilą ciasto. Dla nas obu. Takie ładne, truskawkowe, z różowym kremem. Mój przyjaciel przyszedł, aby spróbować tego, co pozostało w misce. Uwielbiał przecież wszystko, co słodkie. A może udawał? Udawał, abym się cieszył? Będę musiał go spytać, jak się obudzi. Bo się obudzi. Za sekundę, dwie, trzy. Może powinienem zanieść go do łóżka? Jeszcze się przeziębi, biedaczek!
Opadłem na kolana wprost w kałużę krwi. Moje ręce zwisały bezwładnie jak u szmacianej lalki, której ktoś nagle odciął sznurki i pozostawił ją taką bez większego celu, ciśniętą w róg pokoju. Ostrze z cichym trzaskiem opadło na wilgotne kafelki i przetoczyło się gdzieś poza moje pole widzenia. Skupiłem się na mym drogim przyjacielu. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego w ogóle sięgnąłem po nóż? Czy coś powiedział? Czy po prostu wystarczyło, że przyszedł?
Nie pamiętam. Nic nie pamiętam. Nie chcę pamiętać. Nie powinienem pamiętać.
— Kochanie — szepnąłem do niego, przesuwając się na czworakach nad nieruchome ciało. Niezwykle delikatnym gestem sięgnąłem do jego twarzy. Odgarnąłem zlepione kosmyki z zimnego czoła, wywołałem na swojej twarzy uśmiech. Kochanie. To takie piękne słowo. Nawet jeśli on nie czuł tego samego, co ja, to i tak mogłem w ten sposób wyrazić więcej niż byłem w stanie powiedzieć. Wrotycz był przecież dla mnie droższy niż wszystko inne. Był kimś więcej niż szarym, bezkształtnym osobnikiem, za jakiego odbierałem pozostałe osoby wokół mnie. Sam nie wiedziałem, dlaczego.
— Odezwij się, proszę — Opadłem na łokcie i złączyłem nasze nosy ze sobą. Potarłem ich czubki, zaśmiałem się cicho, chociaż moim ciałem wstrząsały spazmy sprzecznych emocji. Jedyne, czego pragnąłem, to usłyszeć jego głos, jego śmiech, nawet jego krzyk. Cokolwiek. Byleby tylko przerwać tę ciszę, jaka zaległa niczym całun w kuchni. Ale niczego nie usłyszałem. Zaśmiałem się.
— Obraziłeś się, Wrotuś? — powiedziałem, podnosząc się szybko na równe nogi. Wyciągnąłem nawet rękę w stronę ciemnowłosego, aby pomóc mu wstać. Przyjaciel nie zareagował, więc zachichotałem cichutko i wziąłem go na ręce. Ułożyłem Wrotycza, aby było mu wygodnie w czasie naszej podróży.
— Skoro się obraziłeś, to pokażę ci moje sekretne miejsce. Na pewno ci się spodoba.
Pocałowałem go nawet w wierzch dłoni, którą przykrywał plamę po soku pomidorowym. Czy powinienem go przebrać? Nie. Nikt przecież tego nie zauważy. Z resztą, na zewnątrz i tak pada. Poczułem to, kiedy wyszedłem na zewnątrz. Zimny wiatr złożył kłujące pocałunki na mych nagich stopach i policzkach, teraz poznaczonych szkarłatnymi cętkami. Powstrzymałem się przez zareagowaniem na to w jakichkolwiek sposób. Wystarczyło to, że ledwie co unosiłem swojego śpiącego przyjaciela. Powinienem pójść kiedyś na siłownię z Wrotkiem i Kurahą. Może Kurka pokaże mi kilka swoich sztuczek? Jest przecież taki silny.. Nie tak silny jak Wrotycz, oczywiście!
— To niedaleko. Zamknij oczy i nie otwieraj, dopóki ci nie powiem! — Ruszyłem w dół ulicy, kierując się w stronę dobrze znanego mi miejsca. W przebłysku świadomości pomyślałem, że zabierałem już tam innych ludzi na ich ostatnie wycieczki. Czy byłem zdegenerowany aż do takiego stopnia? Czym różniłem się już od zwierząt? Niczym. Byłem teraz jedynie cieniem tego, kim byłem dawniej. Już za późno na jakiekolwiek zmiany. Podążałem stromą ścieżką ku otchłaniom szaleństwa.
Gdy przekroczyłem bramę, musiałem już postawić Wrotycza na ziemi. Ten jednak nie chciał stać. Zupełnie jakby był małym dzieckiem. Uśmiechnąłem się na myśl o młodszym, roześmianym Wrotku.
— Taadaa! — Oznajmiłem, kiedy ostatecznie dociągnąłem przyjaciela na skraj klifu. Gdzieś w dole szumiały ciemne fale, uderzające raz po raz w wysoki brzeg i  zbierające z sobą kolejne skrawki lądu. Burzowe chmury zbierały się już nad horyzontem, sunąc nieubłaganie w naszym kierunku. Przez szum wiatru przebijały się skrzeki mew, które rozpaczliwe szukały schronienia przed nadciągającym zjawiskiem.
Podniosłem po raz kolejny bruneta i pozwoliłem mu przyjrzeć się całej okolicy. Zbliżyłem się na skraj urwiska, obejmując go swoimi brudnymi od krwi rękoma. Wtuliłem policzek w silne ramiona przyjaciela.
— Jest ślicznie, prawda, Wrotycz? Jest naprawdę ślicznie. Podoba ci się, prawda? Może zaprosimy kiedyś Kurahę? Paletkę? Mundurka? Ligreka? Wszystkich twoich przyjaciół? Zrobimy sobie ognisko. Takie wysokie. Ciepłe. Ciepłe jak ty. Będzie fajnie. Pogramy w coś, pośpiewamy... Lubię śpiewać..
Dopiero teraz poczułem, że po moich policzkach płyną łzy, tak dobrze ukryte pomiędzy kroplami deszczu. Wilgoć zbierała ze sobą czerwone plamy, które znikały w moich włosach, jak i przemoczonej koszulce Wrotycza. Zacisnąłem chude palce na materiale. Spróbowałem, nadal mając nadzieję jak głupi, wsłuchać się w bicie serca towarzysza. Cisza. Martwa cisza. Nie odważyłem się dotknąć ran. Przed oczami stanęła mi wizja swego szaleńczego napadu szału. To wszystko moja wina. To ja sprawiłem, że Wrotycz, mój Wrotycz.. Nie żyje. Zabiłem go. Zabiłem ostatnią iskierkę, jaka rozjaśniała moje życie, pełne żalu i brutalności. Zniszczyłem kwiat, który jeszcze nie powinien zwiędnąć, zniszczyłem kogoś, kto zrobił dla mnie tak wiele.
— Przepraszam —  wyrzuciłem z siebie przez ściśnięte gardło. Przesunąłem się do krawędzi. Zrobiłem nieco większy krok — Tak bardzo cię przepraszam, hana.
Zamknąłem oczy, kiedy wiatr ogarnął nasze ciała. Patrzyłem, jak powierzchnia morza zbliża cię coraz bardziej i bardziej. Uśmiechnąłem się. Niektórzy mówią, że Piekło jest zimne, martwe i przerażające. Nie zgodzę się z tym. Moje prywatne Piekło pachnie jak Wrotycz. I jest równie puste jak świat bez niego.

Zima bogów - Rozdział NN

Kopnięty przez młodzieńca samotny kamień potoczył się po ubitej leśnej ścieżce, znikając szybko w przydrożnych zaroślach. Kiiran powiódł za nim wzrokiem, lecz nie zrobił nic, aby powstrzymać go przed upadkiem w trawiaste otchłanie. Był zbyt zmęczony, zbyt wyczerpany wręcz, żeby zrobić coś więcej niż posuwistym krokiem podążać za idącym w pewnej odległości mężczyzną. Przez korony drzew nad ich głowami przebijały się ostatnie promienie zachodzącego słońca, barwiącego niebo różami i gdzieniegdzie nawet intensywną fuksją czy wręcz fioletem. Dzień w coraz większym stopniu ustępował miejsca wieczorowi, jaki ostatecznie miał i tak przerodzić się w chłodną noc. Przyjemny dla ucha szum wiatru, poruszającego starymi konarami i gałęziami, ale też szarpiącego lnianą koszulę chłopaka był w połączeniu z odległym świergotem ptaków jedynym odgłosy, jaki przerywał ciszę, jaka zapadła między dwójką mężczyzn. Od momentu opuszczenia leśnej polany, zarówno Kiiran jak i Fabien zamilkli, jakby próbowali uniknąć rozmowy na temat, który musiał zostać poruszony, prędzej czy później. Młodzieniec nie chciał być pierwszym, który zabierze głos, wiedział jednak, że pchany dziwną dumą Aristar nigdy nie przyzna się, że cokolwiek na tym świecie go zdziwiło. Zupełnie jakby zadanie pytania miałoby być niewyobrażalną ujmą na jego honorze. Czy Fabien posiadał w ogóle jeszcze jakiś honor? Do dawnego kodeksu Gwardii na pewno się nie stosował, to Kiiran zdążył już zauważyć w trakcie swego krótkiego pobytu w domostwie byłego oficera. Patrząc dodatkowo przez pryzmat tych wszystkich informacji, jakie słyszał na temat Fabiena, poddawał istnienie jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego u mężczyzny w wątpliwość.
— Będziesz udawał, że tamto nie miało miejsca? — Chłopak zebrał się w sobie, przyspieszył nieco kroku i zrównał się z mężczyzną. Spojrzał przelotnie na opaloną twarz ciemnowłosego, na jego krótką szczecinę, jaka pokrywała szczękę, dodając Aristarowi lat. Oczy miał zamknięte, zdawał się iść na oślep, większą część oblicza ukrywając w cieniu szerokiego ronda zniszczonego i przybrudzonego w kilku miejscach kapelusza. Kiiran nie znał dokładnie szczegółów zdobycia tego nakrycia głowy, mężczyzna po prostu wrócił któregoś dnia do chaty, dzierżąc go jak trofeum wojenne, co jakiś czas mrugając porozumiewawczo do Riny. Sam nie miał ochoty drążyć tematu, gdyż, mówiąc szczerze, nie interesowały go historie pochodzenia elementów ubioru Fabiena. Tym bardziej w tej chwili, gdy umysł zaprzątały mu zupełnie inne myśli.
— Co nie miało miejsca? — odpowiedział pytaniem na pytanie mężczyzna, przekładając źdźbło z jednego kącika ust do drugiego. Nadal nie spoglądał na młodszego towarzysza, lecz kiedy Kiiran chwycił Fabiena za łokieć, prawa ręka renegata momentalnie powędrowała w stronę przytroczonego do pasa miecza. Dopiero wtedy brunet łaskawie postanowił otworzyć oczy, opuścić głowę, a nawet pozwolić sobie na długie, znaczące zmierzenie wzrokiem młodzika. Miał co do niego wyraźnie mieszane uczucia. Niby słyszał o tym całym pieprzeniu na temat Vo’rah, Dziecka z Upadłej Świątyni, czy jak to jeszcze inaczej omamieni legendami ludzie określali Kiirana, ale osobiście podchodził do wszelkich mistycznych spraw z dużą rezerwą. Już dawno przestał wierzyć w jakichkolwiek bogów, przestał wierzyć w cokolwiek. Utwierdził się w przekonaniu, że sam jest panem własnego losu. Próbował nawet ignorować te wszystkie sny, jakie nawiedzały go od momentu, gdy musiał uciekać w zimną, niegościnną noc przed królewskimi psami, w których kobieta okryta jedynie czymś na wzór woalu utkanego ze światła gwiazd, próbuje porozumieć się z Fabienem. Budzi się z takich wizji z obrazem wykutego w skale miasta, otoczonego bezkresnym morzem złocistego piasku. Coś we wnętrzu mężczyzny wie, że te sny nie są przypadkowe. Jakiś wyższy byt chce, aby Aristar wyruszył w zapewne ostatnią podróż w swym życiu, byleby tylko dokończyć rozdział, napisany przez bogów. Wiele można jednak powiedzieć o Fabienie, lecz na pewno nie można było określić go mianem samobójcy czy człowieka, który podejmie się jakiegoś zadania bez wcześniejszego przeanalizowania całej sytuacji. Więc dopóki nie pozna wszystkich aspektów tej sprawy, porzucenie cudem ustabilizowanego życia nie wchodzi w rachubę.
— To … To wszystko — Głos chłopaka załamał się nieco, zmuszając Kiirana do cichego westchnięcia, zamilknięcia na chwilę i ponownego ułożenia wypowiedzi w swojej głowie. Fabien zatrzymał się, odwrócił w stronę młodzieńca i wypluł źdźbło na ubitą ziemię, aby następnie zacząć wpatrywać się wyczekująco w towarzysza, którego jasnobrązowe, wilgotne włosy przykleiły się do czoła, pozwalając jedynie końcówką unosić się wraz z przyspieszonym oddechem Vo’raha. Przez głowę mężczyzny przebiegła myśl, że ta o to stojąca przed nim legendarna istota, jaka według podań ma zbawić cały kontynent, jak nie świat, wygląda właśnie jak zbity, kulawy kundel, próbujący swoim położeniem chociaż trochę jedzenia od właściciela wyżebrać. Jednym słowem, obraz nędzy i rozpaczy. Nagłe ukłucie w klatce piersiowej Fabiena sprawiło, że ten zaśmiał się krótko, jednak bez krzty radości czy wesołości, a następnie położył swoją rękę na głowie dzieciaka.
— Już, uspokój się.

Kryształowe serca - Fragment nieokreślony

Nigdy nie byłem mistrzem w opisywaniu uczuć, własnych przeżyć, jakie pożerały mą kruchą, niemalże szklaną duszę w poszczególnych chwilach mojego życia. Kiedy jednak wpatrywałem się w tlące się zgliszcza katedry, dawniej będącej dla mnie niczym rozpalona latarnia morska pośrodku ciemnych wód żalu i nędzy, czułem gdzieś w głębi samego siebie ukryty żal. Zalążek uczucia momentalnie rozrósł się, aby niczym drapieżne pnącza opleść serce i ścisnąć je. W typowo ludzkim odruchu złapałem się palcami brudnego od popiołu i innych rzeczy, o których wolałbym nie wiedzieć, materiału koszulki, jakby to miało chociaż trochę pomóc mi w przejściu przez ostatnie wydarzenia. Ile osób zginęło w imię moich własnych idei? Ilu z nich nie było nawet świadomych swoich poczynań? Wątpliwości, pewnie typowe przy takich sytuacjach, nie dość, że przybrały na sile, to zaczęły dotyczyć rzeczy bardziej personalnych, a co za tym szło, bardziej bolesnych. Wszystkie informacje niczym rój rozwścieczonych os przelatywały przez moją głowę, zostawiając po sobie nic więcej jak kolejne emocje nadal, cholera, nie nazwane.
— Vail? — Usłyszałem przy swoim uchu dobrze znany, nieco szorstki głos. Teraz brzmiał jednak jak najwspanialsza melodia, delikatnie kojąca zszargane nerwy, uspokajająca rozbiegane myśli, ściągająca mnie z powrotem do żywych, do których jeszcze mimo wszystko należałem. Nie odwróciłem się. Nadal wpatrywałem się w ruiny, wiedząc, że ten obraz jest moim dziełem zniszczenia. Gdybym tylko dokonał innych wyborów, do tego wszystkiego by nie doszło. Słowa nie mogły przecisnąć się przez gardło. Dodatkowo nieprzyjemne pieczenie w kącikach oczu, sugerujące, że myśli pociągnęły za nieodpowiednie sznurki w moim umyśle, utwierdziło mnie w przekonaniu, iż nie chcę, aby ktokolwiek oglądał mnie w takim stanie. Spróbowałem odtrącić Iordica, którego dłoń znalazła się na moim ramieniu, jednak zamiast sykliwego wyzwiska, wydobyłem z siebie jedynie wieloznaczny pomruk.
— Chodź już — szepnął w odpowiedzi, lecz potrząsnąłem głową. Nawet gdybym chciał wrócić do bezpiecznego wnętrza siedziby, nie mógłbym tego zrobić, gdyż miałem wrażenie, jakbym utracił już resztki kontroli nad ciałem, któremu przestałem już ufać w takim stopniu, jak dawniej. Opuściłem wzrok na swoje dłonie, mierząc dokładnie spojrzeniem każdy ich centymetr. Zatrzymałem się dłużej na zielonkawym odłamku szkła, który powoli zarastał skórą i znikał w głębi ciała. Nie byłem już tą samą osobą, jaką byłem wcześniej. Od momentu, gdy poznałem tak długo ukrywaną prawdę, nic nie będzie takie samo.
Zadrżałem, kiedy w moją prawą rękę wsunęła się inna, o wiele jaśniejsza, zarazem znajoma, jak i zupełnie obca. Ciepło płynące z drugiego ciała sprawiło, że podniosłem lekko głowę, aby spojrzeć na dwukolorowe oczy Krzysztofa. Stał tuż przede mną, mógłbym przyrzec, że taki sam jak w dniu, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy w kwaterze. Gęste, czerwone jak wino włosy, związane w warkocz i przerzucone przez jedno z ramion, nieskazitelnie biały płaszcz oraz wystająca spod spodu ciemna koszulka, której kołnierz sięgał prawie pod podbródek młodzieńca.

Obserwatorzy

© Sleepwalker | Wioska Szablonów | X | X